Bo eksperymentować to trzeba umieć...

Bo eksperymentować to trzeba umieć...

W kontekście kontrowersyjnego eksperymentu Facebooka (o którym już pisaliśmy), coraz ważniejsze wydaje się wyjaśnianie, czym są eksperymenty naukowe. Temat długi - więc tylko przyczynkarsko o dwóch kwestiach: czy ujawniać o czym jest eksperyment i czy konieczna jest świadoma zgoda?

Pierwsza kwestia, to co musi powiedzieć badacz (a już szczególnie eksperymentator) osobom, które bada? Odpowiedź na to pytanie należy rozróżnić na świadomość tematu i świadomość celu oraz czy świadomość ma być uprzednia (przed udziałem w badaniu) czy raczej następcza (tzw. debriefieng, czyli wyjaśnienie badanym, w czym wzięli udział). Ludzie pytani wprost o zachowania, z których być może nie są dumni albo o preferencje, których mogą nie chcieć ujawniać - moga więcej ujawnić nieświadomi szczegółów celu i motywacji eksperymentatorów. Kto się przyzna lekarzowi, że nie bierze regularnie leków? Kto powie ankieterowi GUS, że nie cała jego płaca podlega opodatkowaniu i oskładkowaniu, bo tak się umówił z pracodawcą? Który pracodawca przyzna się wprost, jaką część przychodu jest w stanie ukryć przed urzędem skarbowym? Kto powie wprost, że i ile plików z filmami czy serialami ściągnął ze źródeł - jak to się ładnie nazywa - nieautoryzowanych? Pytanie o to wszystko wprost mija się z celem, bo prawdziwej skali tych zjawisk nie poznamy pytając bezpośrednio. Dlatego czasem warto wymyślić metodę nie wprost. Jak daleko można się posunąć? Eksperymentujący dużo i często Michał Krawczyk z przekonaniem twierdzi, że nie można wprost wprowadzać w błąd. Ale nie znaczy to mówienia całej prawdy - w szczególności informowania bezpośrednio na czym polega eksperyment, czy też wyjaśniać jak zamierza się interpretować odpowiedzi/reakcje w eksperymencie. Nie jest to jednak jedyny pogląd. Wielu badaczy uważa, że skoro nigdy w badaniach nie wykorzystujemy danych jednostkowych, nie odnosimy się do poszczególnych osób i w ogóle interesują nas wzorce a nie jednostki - wystarczy uczestników badania nie krzywidzić i poinformować ich po eksperymencie, że właśnie wzięli w nim udział. W kamieniu niczego nie wyryto.

Inną sprawą jest to, czy każda osoba ma takie same ,,prawa''? Czy sprawdzając np. poprawność działania administracji publicznej jesteśmy winni taką samą przejrzystość, jak gdy prowadzimy badania nad osobami prywatnymi? Czy weryfikując poprawnośc funkcjonowania procedur można sobie pozwolić na odrobinę ,,ściemy''? W przeprowadzonym przed rokiem badaniu Adam Pawluczyk, Magda Smyk i Joanna Tyrowicz wysłali do (wszystkich) urzędów pracy w Polsce informację, że szukają pracowników do właśnie nowo otwieranej firmy. Ponad 60% urzędów w ogóle nie zareagowało na ich zgłoszenie, choć był to luty, miesiąc najmniejszego zainteresowania pracodawców. Naturalnie po drugiej stronie, w PUP, były osoby. Ale ocenie poddano pracę urzędów a nie pogląd, zachowanie lub preferencje poszczególnych osób. Czy w takich przypadkach należy osobę (=pracownika administracji) poinformować, że celem badania jest ocena pracy jego i kolegów oraz otoczenia instytucjonalnego, w którym działają? Każdy zawsze będzie miał w tej sprawie pogląd, ale i tutaj standardy postępowania pozostaną zróżnicowane.

Pozostaje druga kwestia: świadomej zgody na udział w badaniu. Co to w ogóle oznacza? Z perspektywy nauk społecznych każda sekunda interakcji to jakiś rodzaj (naturalnego) eksperymentu, w którym ujawniają się preferencje, mechanizmy i wzorce (tylko większości z nich nie jesteśmy w stanie naukowo zaobserwować). Jeszcze parę lat temu dostępne dla badaczy były tylko (głównie) dane zadeklarowane przez badanych. W mniej lub bardziej bezpośredni sposób trzeba było udać się do obywatela lub obywatelki i zapytać (w tej czy innej postaci) o to, co nas interesowało. Od pewnego czasu spora część tych ograniczeń znikła. Po pierwsze, strasznie dużo danych stało się dostępnych na podstawie tzw. rejestrów. Kiedyś, by badać zależności kształtujące płace, trzeba było zrobić kwestionariusz, zapytać w nim o płeć, wiek, wykształcenie, wynagrodzenie i parę innych szczegółów - i dopiero można było robić analizy. Dziś w USA, w UK, w Holandii pisze się wniosek do ichniejszych odpowiedników ZUS o dostęp do ich danych, co daje możliwości wspaniałe (i o czym też już pisaliśmy). Zamiast próbki z populacji - są wszyscy, za kogo odprowadza się składki. Zamiast ,,mniej więcej'' i ,,z pamięci'' są z dokładnością do (euro)centa czy też pensa podane zarobki w danym tygodniu/miesiącu/roku. Po numerach identyfikacyjnych dane te da się połaczyć z informacjami o charakterystykach przedsiębiorstw, a po kodach pocztowych - z charakterystykami miejsca zamieszkania. Raj! Tylko jeden drobiazg: nikt nie pytał obywateli tych krajów, czy można z ich danych zbieranych na potrzeby ubezpieczeniowe skorzystać do celów badawczych. I nikt nie spyta, bo nawet nie ma jak. To samo dotyczy wspaniałych i mądrych zastosowań z aktów stanu cywilnego i wyników egzaminów szkolnych i danych zdrowotnych.

Z drugiej strony Fundacja Panoptykon wskazuje na przykład, że w USA nadużywa się profilowania, by zwalczać terroryzm. Czytaliście SuperFreakonomics? Rozdział o tym, że żeby rozsądnie profilować, żeby nie musieć mieć aparatu na monitoring i nadzór nad tysiącami osób tylko znaleźć względnie łatwo tę właściwą? Historyjka tam opisywana dotyczyła właśnie wykorzystania danych rejestrowych, by skutecznie (czyli pre-cy-zyj-nie) identyfikować zamachowców-samobójców. Każdy, kto weźmie do ręki Think Like A Freak dowie się, że duża część tego rozdziału (oraz ogromna część promocji medialnej tej książki w UK) była tak naprawdę eksperymentem. Levitt i Dubner chodzili po radiach, telewizjach i innych studiach i opowiadali o swojej współpracy z brytyjskimi służbami zapewniającymi bezpieczeństwo. Odsądzani od czci i wiary za zdradzanie tajemnic państwowych obaj panowie z kamienną twarzą trąbili o treści tego rozdziału. I tym samym eks-pe-ry-men-to-wa-li na wszystkich obywatelach UK, którzy znaleźli się w zasięgu tych mediów. Jak twierdzą w ,,Think Like A Freak'' - z powodzeniem. Tj. brytyjscy partnerzy byli w stanie na podstawie ich eksperymentu zidentyfikować kilkanaście osób aresztowanych i skazanych za spiskowanie w celu spowodowania katastrofy. Dzięki takiemu eksperymentowi bez zgody (!) Brytyjczycy uniknęli przesiewania tysięcy sprofilowanych osób, co - skąd inąd słusznie - piętnuje Panoptykon za FirstLook.

Kwestia zgody tak w ogóle jest kłopotliwa. Wróćmy do pierwszego przykładu. Stanisław Cichocki i Joanna Tyrowicz próbowali odpowiedzieć na pytanie, czy szara strefa w Polsce to kwestia wyboru (a więc unikanie opodatkowania), czy też raczej przymusu (a więc braku rozsądnych alternatyw). Na zdrowy rozsądek pewnie występują obie motywacje, ale warto wiedzieć, który z tych dwóch mechanizmów dominuje. Okazuje się, że w BAEL pewna grupa osób z jednej strony deklaruje, że pracuje zarobkowo (na początku ankiety) a z drugiej strony przyznaje, że są zarejestrowani w urzędzie pracy jako osoby bezrobotne (na końcu kwestionariusza). Nie jest to duża grupa (ok 1-2% siły roboczej), ale w ich przypadku z pewnością można zaobserwować (deklarowane) płace w szarej strefie. Wyniki analizy porównującej porównywalne Cichocki i Tyrowicz pokazali, że w Polsce dominuje raczej przymus niż wybór (choć pewnie nie każdy pracujący zarejestrowany w pośredniaku naprawdę nie ma wyboru). Wszystko fajnie, wiemy więcej, można dyskutować o wnioskach dla polityki gospodarczej - ale czy ankietowani przez GUS uprzedzani byli, że ich deklaracje wykorzystane zostaną do badania, jak bardzo unikają opodatkowania?