Czterodniowy tydzien pracy
4-dniowego tygodnia pracy chciałby Donald Tusk. W wersji Partii Razem Adriana Zandberga to 35 godzin. Czy to możliwe u nas? Jakie warunki winny być spełnione, żeby tak się stało? Czy nasz rynek jest w czymś podobny do francuskiego, gdzie wprowadzono 35-godzinny tydzień pracy?
W wypowiedzi Donalda Tuska najbardziej podobało mi się słowo „eksperyment”.
Tusk mówił o pilotażu.
Myślę, że chodzi o to samo. Od długiego czasu robimy w Polsce bez żadnego przygotowania ogromne reformy: transferów społecznych, emerytalne, podatków czy płacy minimalnej – a potem nie zostaje nam nic innego, jak tylko łapać się za głowę i płakać. Tymczasem jedyną drogą do znalezienia optymalnych polityk publicznych są kontrolowane pilotaże, czyli eksperymenty. Dopiero na podstawie ich wyników można powiedzieć, że coś zadziała, a coś nie.
Wróćmy do początkowego pytania: może najłatwiej taką reformę zacząć właśnie we Francji.
To ciekawy przykład z wielu powodów, ale zacznę od najbardziej prozaicznego. Otóż gdy w debacie publicznej w Polsce powrócił ostatnio temat skracania czasu pracy, synonimem stało się niemal od razu przedłużanie weekendu. Tymczasem Francuzi masowo, pomimo krótszej normy czasu pracy, nadal pracują te same 40 godzin w tygodniu, ale wydłużają sobie urlopy z wypracowanych w każdym tygodniu pięciu nadgodzin. Takie rozwiązanie zostało wynegocjowane na poziomie przedsiębiorstw, w porozumieniach zbiorowych czy na podobnych forach dialogu w firmach. I prawdopodobnie niewielu to przewidywało, ale okazało się, że Francuzi znacznie bardziej cenią sobie dłuższy urlop niż jedno wolne popołudnie w tygodniu.
Czy skrócenie czasu pracy doprowadziło do zwiększenia popytu na nią?
Oczywiście, ale raczej średnioterminowo, bo to było dość mechaniczne: jeśli ktoś jest na urlopie, to ktoś inny musi wykonywać jego pracę.
U nas deklaracje, które padają, nie zmierzają do tego, żeby dać pracę większej liczbie ludzi. Chodzi raczej o to, żeby, jak to się określa, podnieść komfort już zatrudnionych.
Nie jestem na bieżąco z tą debatą, ale warto przypomnieć, że pomimo niskiej stopy bezrobocia jesteśmy nadal krajem o dość niskiej aktywności, nadal poza rynkiem pracy pozostaje bardzo wiele grup społecznych. Przywrócenie osobom nieaktywnym zawodowo szans na ponowne znalezienie się na rynku nie będzie łatwe i nie zdarzy się z dnia na dzień, ale też nie jest tak, że u nas zasoby siły roboczej są wykorzystane. Inna sprawa, że polityki publiczne co do zasady powinny realizować jakiś konkretny cel, a ja chyba nie dosłyszałam, jaki cel społeczny ma zaspokoić skrócenie czasu pracy.
A praca krócej za takie same pieniądze nie jest po prostu atrakcyjniejsza?
Nie mam pewności, czy celem polityki gospodarczej jest podnoszenie atrakcyjności zatrudnienia, bo to bardziej zależy od umowy społecznej niż od polityki. Na poziomie ekonomicznym tym, co najbardziej odróżnia Polskę od Francji, jest długa tradycja układów zbiorowych pracy na poziomie zakładu, przedsiębiorstwa czy sektorów. W Polsce dialog uwiądł, mamy bardzo niskie uzwiązkowienie, małe zaufanie do związków zawodowych, niewielką rolę rad pracowniczych, niewiele jest przedsiębiorstw, w których są porozumienia zbiorowe. Ten brak tradycji dialogu między pracodawcą a pracownikami w firmie oznacza, że zazwyczaj gdy zmienia się coś w prawie pracy czy w innych regulacjach, pracodawca na twardo wprowadza, co musi, bo bardziej się boi kontroli niż pracowników. Za to na rozmowę z pracownikami najczęściej nie wystarcza już czasu.
Czy ludzie będą zadowoleni z krótszej pracy?
Nie ziszczą się oczekiwania wyższych zarobków: stawka godzinowa wzrośnie, ale w portfelu co miesiąc będzie tyle samo pieniędzy. Żeby ich przybyło, ludzie musieliby pracować w tych nowych wolnych godzinach.
Sporo badań o skróceniu czasu pracy daje też wątłe podstawy, by sądzić, by faktycznie wzrosła radość z pracy i życia. W jednym z krajów pewien pracodawca eksperymentalnie wprowadził 30-godzinny tydzień pracy, a ponieważ była to organizacja zajmująca się sprawami społecznymi, podeszła do tego z dużą odpowiedzialnością. Zaprosiła naukowców, robiono badania przed wprowadzeniem rozwiązania, w trakcie i po. Przed ludzie mieli ogromne oczekiwania, jak bardzo poprawi się ich dobrostan. Ex post okazało się, że ich wielkie marzenia w ogóle się nie zrealizowały.
Wiadomo dlaczego?
Przede wszystkim dlatego, że nie udało im się zrealizować pomysłów, jaki mieli na siebie. A nie udało się m.in. dlatego, że ich nowy tryb pracy nie był zharmonizowany z trybem pracy innych, z którymi chcieli razem spędzać czas. Pierwszy wniosek jest taki, że nie chodzi o samą liczbę godzin dodatkowego wolnego, ale dopasowanie tych godzin do wolnego przyjaciół czy innych członków rodziny. Jeśli każdy może wybrać swobodnie, które godziny ma wolne, to nawet jeśli uda się to skoordynować w ramach gospodarstwa domowego, to trudniej uzgodnić to z przyjaciółmi i dalszą rodziną. De facto korzyść z dodatkowych godzin nie jest więc tak duża. I tak wracamy do mądrości Francuzów: wspólne wakacje łatwiej zaplanować niż wolne popołudnia.
Główną przeszkodą nie jest to, czy nas stać, tylko kwestie organizacyjne?
Powodów jest więcej. Ludzie lubią w wolnym czasie uprawiać sport, obejrzeć film w kinie, pójść do restauracji czy na zakupy. Chcą tam podjechać komunikacją miejską albo być zawiezieni, więc ktoś musi nie spać, żeby spać – w tym przypadku: bawić się – mógł ktoś. Wg danych EWCS zależności od kraju między 10 a 20 proc. pracowników sektora prywatnego pracuje w niedziele, ok. 5–8 proc. w nocy, a ok. 15 proc. ma lub miewa długie zmiany, czyli ponad 10 godzin pracy jednego dnia. Nie ma kraju w Europie, w którym większość pracowałaby od 9 do 17 na umowę o pracę. To umyka w debacie: większość z nas pracuje niestandardowo. Żyjemy w iluzji powszechności standardowej pracy, bo jako pojedynczy model wzorzec piątek–poniedziałek od 9 do 17 jest najczęstszy, ale pracuje tak mniej niż połowa pracowników.
Ale to dobrze? Czy źle?
Tych pracujących niestandardowo też przecież obejmie skrócenie czasu pracy. Poza tym, praca dla ludzi ma znaczenie społeczne i gdy nie pracujemy w ogóle, odczuwamy z tego powodu dyskomfort, nawet jeśli nas na to stać w sensie finansowym.
Ile musimy pracować, żeby dyskomfortu nie czuć?
Badania sugerują, że pomiędzy 8 a 48 godzinami tygodniowo. Poniżej 8 nie czujemy się pełnoprawnymi członkami społeczeństwa, a powyżej 48 uważamy, że to już przesada.
Bardzo szeroki przedział.
Jest tak, bo nasza wrażliwość na zmianę czasu pracy jest w gruncie rzeczy niewielka. Nie jest tak, że ten, kto pracował 20 godzin, to przy 22 godzinach będzie wyjątkowo nieszczęśliwy, a przy 18 godzinach nagle będzie bardzo zadowolony.
Często pojawiają się narracje, że trzeba pracować krócej, że automatyzacja na to już pozwala.
Ale żyjemy w świecie status quo, mamy określone nawyki, wzorce myślenia, oczekiwania. Pewnie skorzystalibyśmy z dłuższego urlopu, jak Francuzi, ale nie bardzo mielibyśmy pomysł na to, jak zmienić codzienne życie. Zmiana normy, do której się przyzwyczailiśmy, to długotrwały proces.
Teraz perspektywa pracodawcy. Czy poradzi sobie z tym, że ma mniej pracowników?
Pracodawca ma wiele mechanizmów, by się dostosować do takiej zmiany. W dłuższym okresie zautomatyzuje pewne procesy. W krótszym może po prostu zmniejszyć podaż, część zdecyduje się zatrudnić więcej osób. Koszty jednostkowe wzrosną dla wszystkich, co przełoży się na wyższe ceny. Skrócenie czasu pracy nie będzie dla większości firm żadnym armagedonem, choć chwilowo sytuacja nie sprzyja dokładaniu pracodawcom kolejnych problemów. Każdą zmianą przedsiębiorcy będą w stanie zarządzić, ale nie każdy sposób zarządzania nam się spodoba. Na przykład automatyzacja procesów może wyglądać atrakcyjnie w folderze reklamowym, ale oznacza, że w przyszłości systematycznie będzie potrzeba mniej pracowników: jak firmy zaczynają procesy automatyzacji, to nie zatrzymują się po zrobieniu pierwszego kroku.
Czyli krótszy tydzień pracy równa się mocny impuls prorozwojowy.
Dla części firm prawdopodobnie tak, ale nie w sposób, który uszczęśliwi ich pracowników. Prosty przykład: wprowadziliśmy zakaz sprzedaży w niedziele, więc jedna z sieci handlowych otworzyła sklepy w ten dzień wyłącznie z kasami samoobsługowymi. Wdrożenie takiego rozwiązania zabrało jakiś czas, ale raz zainstalowane i dopasowane do realiów kasy samoobsługowe mają to do siebie, że mogą działać też w inne dni niż niedziela, co na stałe zmniejsza zapotrzebowanie na kasjerów w pozostałe dni tygodnia. Inny przykład: badanie ze Stanów dotyczące płacy minimalnej: ci pracodawcy, którzy byli pod największą presją wzrostów płacy minimalnej, najbardziej postawili na automatyzację.
Musimy mieć świadomość, że każda zmiana to coś za coś. I pytanie, czy „plusy dodatnie” przeważają nad „plusami ujemnymi”. Pilotaże czy eksperymenty prowadzić trzeba, żeby rozsądnie przedstawić ten rachunek. A czy okaże się on akceptowalny społecznie, czy nie, to już nie pytanie do ekonomisty, tylko do ludzi i polityków.
Zatem jak powinien wyglądać eksperyment, który dałby odpowiedź na pytanie o skrócenie czasu pracy?
To zależy od tego, jaki cel polityki gospodarczej chcemy osiągnąć.
Poprawa nastrojów społecznych.
Jeżeli mielibyśmy szukać sposobu na zwiększenie ludziom satysfakcjonującego czasu wolnego, to rozwiązania z gatunku „które popołudnie chcesz mieć wolne”, nie zadziałają. Wiemy, że one nie dają takiego przyrostu szczęścia, jakiego się oczekuje, i subiektywnie ludzie są potem raczej rozczarowani niż wdzięczni za zmiany.
Mój ulubiony sposób eksperymentowania to różne pomysły na sprawy, które ludzi unieszczęśliwiają, a na końcu „wyścig” rozwiązań, żeby było wiadomo, które daje nam najlepszą relację „coś za coś”. Wtedy świadomie wybieramy to, które najbardziej poprawia zadowolenie zatrudnionych. W wielu krajach liczba godzin pracy nie jest uregulowana w kodeksie pracy. Przykładem choćby Holandia. Tam są porozumienia zbiorowe – branżowe albo w firmach. Co oznacza, że eksperymentowanie z krótszym czasem pracy jest bardzo łatwe, nawet na poziomie przedsiębiorstwa.
Może nawet nie trzeba eksperymentu. Wiadomo, gdzie pracuje się dłużej, gdzie krócej.
Tylko nie wiadomo, czy ktoś jest w danej firmie dlatego, że tu pracuje się krócej, czy z innych powodów, więc samo porównanie zadowolenia nie pomoże nam bezpośrednio powiązać czasu pracy z satysfakcją z niej.
Jeśli zmienimy nasz kodeks pracy i tam, gdzie dziś mamy 40 godzin, wpiszemy 35 godzin, to nie będzie z tego wielkiego przyrostu szczęścia. Gdyby natomiast zrezygnować z definiowania liczby godzin pracy w kodeksie, za to wywołać prawem zawarcie układu zbiorowego, który definiuje tę liczbę godzin w poszczególnych zakładach pracy, to po dwóch–trzech latach wiedzielibyśmy, do jakiego rozkładu zbiega myślenie pracowników i pracodawców.
Nasz kodeks pracy jest bardzo sztywny, jeśli chodzi o regulowanie godzin pracy, co przekłada się też m.in. na to, że w Polsce prawie nikt nie pracuje na część etatu. Jak się patrzy na standardowe pytanie na temat: „Dlaczego pracujesz na część etatu?”, to w większości krajów Europy odpowiedź jest taka, że to ułatwia łączenie własnych aspiracji albo funkcji rodzinnych z pracą. A u nas: bo nie mogę znaleźć innego zatrudnienia.
Jako ludzkość mamy długoterminową tendencję do coraz krótszej pracy. Czy zejście do czterech dni jest realne w nieodległej perspektywie?
Nie wiem, czy to prawda, że czas pracy ludzkości nieustannie się skraca. To perspektywa ostatnich dwóch stuleci, i to w pewnym systemie społecznym: mieszkamy w miastach, oświetlamy elektrycznością i pracujemy w dużych zakładach pracy.
Ale w tym systemie kiedyś pracowało się sześć dni po 12 godzin, później sześć dni po osiem, jedna wolna osoba, później jedna pracująca… Pracowało, ale też chodziło do szkoły.
Racja, ale popatrzmy na ten trend z perspektywy „coś za coś”. W czasie, kiedy szkoła była sześciodniowa, można było spokojnie pracować sześć dni w tygodniu, bo w rodzinie wszystko do siebie pasowało. Jak zrobimy krótszy tydzień pracy bez krótszego tygodnia szkoły, to w wolnym czasie nie damy ludziom przyjemności bycia z dziećmi.
Chyba, że będziemy mieć dłuższe urlopy, jak we Francji.
Ale wiemy też, że relatywnie wysoki odsetek Polaków nie wyjeżdża na wakacje: spędzają je w miejscu zamieszkania. Inna perspektywa: sześciodniowy tydzień nauki miał to do siebie, że dzieci uczyły się więcej niż dziś. Być może wkuwały na pamięć wszystkie dopływy Odry i Wisły, ale też miały więcej matematyki, chemii, fizyki, biologii. Być może dlatego, że ich poziom wiedzy był większy, chętniej szczepiły potem swoje dzieci… Dziś nauk przyrodniczych, matematyki czy historii jest w programie znacznie mniej, i choć świat staje się coraz bardziej skomplikowany, to nasze rozumienie go, kiedy opuszczamy system edukacyjny, jest mniejsze niż kiedyś. Nie upieram się, by przywrócić sześciodniowy tydzień szkolny, ale co będzie, gdy skrócimy tydzień pracy do czterech dni? Przecież nie zachowamy status quo we wszystkim poza liczbą godzin wolnego. Taka duża zmiana niesie za sobą wiele innych, których dziś nawet sobie nie wyobrażamy.
Pragmatycznie zadaję sobie pytanie, czy na pewno chcemy być drugim krajem w Europie, który testuje na sobie to, jakie konsekwencje niesie skrócenie czasu pracy.
Ale kiedyś do czterodniowego tygodnia pracy dojdziemy?
W sensie, że automatyzacja zajdzie tak daleko, że będziemy wszyscy superbogaci i praktycznie przestaniemy pracować? Może, ale nie wiem, czy w horyzoncie interesującym czytelników. Do tej pory – a mówię to bardziej z lektury prac naukowych w innych dyscyplinach niż z perspektywy ekonomistki – aspiracje Polaków wiązały się ze wzrostem stopy życia, awansem społecznym, zwiększeniem możliwości konsumpcji. Wyraźnie w coraz większym stopniu zależy nam też na bezpieczeństwie finansowym. Być może jest jakiś sposób na realizację tych aspiracji przy skróconym tygodniu pracy, ale na to pytanie odpowiemy znając wyniki pilotaży i eksperymentów.
Umawialiśmy się na rozmowę wiele tygodni temu. Ale teraz rozmawiam z członkinią RPP. Jak na takie pomysły patrzeć z perspektywy inflacji?
Między innymi dlatego potrzeba eksperymentów, żeby lepiej na takie pytania odpowiedzieć, bo jest kilka sprzecznych intuicji. Koszty jednostkowe wzrosną, więc firmy podniosą ceny. W danych z poziomu firm, koszty pracy w Polsce to ok. 50% wartości dodanej, wzrost kosztów pracy o 20%, czyli o circa 10% wartości dodanej byłby bardzo dużym impulsem to wzrostu cen. To po stronie podażowej. Po stronie popytowej sytuacja jest bardziej złożona. Z jednej strony, o ile w tym dodatkowym czasie wolnym nie podejmiemy drugiej pracy, dochody gospodarstw domowych nie wzrosną, więc nie ma powodów do impulsu inflacyjnego. Z drugiej strony, wzrośnie popyt w konkretnych sektorach gospodarki – głównie tych związanych z odpoczynkiem. Tam przełoży się to na wzrost zapotrzebowania na pracowników, a więc pewnie podwyżki, oraz z pewnością wzrost cen. Jeśli ten impuls będzie wystarczająco duży, może to pogłębić inflację. Z trzeciej strony, przynajmniej część osób może próbować pracować w tym dodatkowym wolnym czasie, co zwiększy ich dochody i wydatki. To także generowałoby impuls do wzrostu cen. Z grubsza wydaje się, że w momencie przejścia na czterodniowy tryb pracy może pojawić się presja na wzrost cen, co szczególnie w dzisiejszej sytuacji nie pomaga. Ale choć to potencjalnie spory impuls, mówimy o zmianie społecznie fundamentalnej, więc nie wiem, czy akurat efekty dla inflacji należy priorytetyzować w debacie publicznej.
W czasie przesłuchania przed Pani wyborem przez Senat mówiła pani o konieczności poprawy komunikacji ze strony Rady Polityki Pieniężnej. Jak Pani sobie wyobraża taką poprawę? Czy chodzi np. o sformalizowanie podejścia RPP do przyszłych decyzji? W przeszłości było „nastawienie w polityce pieniężnej”, czyli de facto zapowiedzi, czy stopy będą podnoszone czy obniżane.
Chodzi mi przede wszystkim o uporządkowanie komunikacji. Na dziś jest chaotyczna gonitwa pomysłów w polityce fiskalnej i festiwal nieintencjonalnych standupów w polityce pieniężnej. Nikt nie wie, czego się spodziewać, a przy okazji mamy wojnę u sąsiada, trwającą pandemię i największy od pięciu dekad kryzys energetyczny. Trudno samemu zrozumieć sytuację gospodarczą, ocenić na co się przygotować i jakich scenariuszy przyszłości należy się spodziewać. Opowiedzenie prostym, nietechnicznym językiem, co wiemy na pewno – i czego nie wiemy, ale mamy pewne oczekiwania może pomóc nam wszystkim ogarnąć się w tej niepewności niezależnie od tego, czy przekona pozostałych członków Rady Polityki Pieniężnej.
Czy w Pani opinii dalsze podwyżki stóp procentowych mają sens?
Tu nie ma miejsca na opinie, tylko trzeba ocenić skuteczność dotychczasowych podwyżek. Do tego służą modele ekonomiczne: robi się analizę kontrfaktyczną i sprawdza, co by było, gdyby dokonanych już podwyżek nie było (albo były niższe). Sensowny model odpowie też na pytanie, do kiedy będzie widać w gospodarce ewentualne efekty dotychczasowych podwyżek. Podnoszenie co miesiąc o 25 punktów bazowych ma to do siebie, że kolejna podwyżka pojawia się zanim efekty poprzedniej zdążą pojawić się w gospodarce. Między innymi dlatego Fed czy ECB podnoszą stopy rzadziej ale o więcej.
Jak daleko można/należy się posunąć ze wzrostem stóp?
Na razie mamy silnie ujemne realne stopy procentowe: bank centralny daje dziś niecałe 7 proc. rocznie, tj. tyle jest warte jego zdaniem odroczenie wydatków o rok. Sęk w tym, że wobec poprzedniego roku nasz pieniądz jest wart o 16.1 proc. mniej. I naprawdę rozumiem, że wiele gospodarstw domowych patrzy na wzrost rat, ale po pierwsze kredytobiorców jest mniejszość a koszty inflacji ponoszą wszyscy. Po drugie zaś, każdy kto wziął kredyt naprawdę może się choć trochę pocieszyć, że inflacja każdego dnia podjada jego kredyt znacznie bardziej niż odsetki, więc w realnych kategoriach będzie miał go coraz mniej do spłacenia.
W debacie naukowej – wiele krajów ma nadal ujemne realne stopy procentowe, choć pod względem skali Polska jest naprawdę w czołówce – pojawia się poważna wątpliwość, czy da się wyjść z najwyższej od kilku dekad inflacji bez dodatnich stóp procentowych. Pragmatycznie duża część naukowców mówi, żeby obserwować efekty wygaszania luzowania ilościowego i dostosowywać się na bieżąco. Pewna grupa zwraca jednak uwagę, że jeszcze nigdy w historii nie udało się stłumić inflacji bez dodatnich realnych stóp procentowych, na dodatek przy dość dużej aktywności rządów w transferach społecznych. W praktyce, jak zawsze, zobaczymy, ale nikt na poważnie nie rozważa scenariusza przeczekania inflacji.
Ale może wreszcie czas zacząć myśleć o niestandardowych poczynaniach typu obligacje banków centralnych dla osób fizycznych bądź jakichś innych?
Co do zasady podoba mi się myślenie poza pudełkiem i rzeczywiście luzowanie ilościowe au rebours może mieć zalety. Ale o ile efekty luzowania ilościowego trochę lepiej teraz rozumiemy, o tyle nie można założyć, ze obligacje NBP dla gospodarstw domowych zadziałają analogicznie tylko w odwrotną stronę. Potrzebuję znacznie więcej modelowania, by jednoznacznie poprzeć lub odrzucić ten pomysł.
Problem Polski jest wyjątkowy tylko w tym sensie, że w Polsce już teraz inflacja jest wysoka, a polityka fiskalna robi dużo by obniżać skuteczność polityki pieniężnej. Ale festiwal transferów zacznie się albo już powoli się zaczął też w innych krajach, a w miarę zakończenia luzowania ilościowego banki centralne tych krajów będą musiały sobie poradzić z podobnym wyzwaniem ekspansywnej polityki fiskalnej. Zróbmy model, spróbujmy ogarnąć się w potencjalnych skutkach takich obligacji, wtedy będzie można odpowiedzialniej się o nich wypowiadać.
Dziś pytanie może wydawać się dość abstrakcyjne, ale czy w Pani opinii cel banku centralnego w postaci inflacji na poziomie 2,5 proc. plus/minus 1 pkt proc. jest właściwy?
Mandatem każdego banku centralnego na świecie – nie mylić z bankami komercyjnymi! – jest zapewnienie ludziom spokoju, że ich ciężko zarobione pieniądze nie tracą na wartości. Przyjęto konwencję, że 2-2,5 proc. rocznie daje ludziom taką właśnie gwarancję. Negowanie tego mandatu to najprostsza droga do utraty zaufania rodzin, inwestorów, osłabienia waluty i problemów z obsługą długu publicznego, o czym boleśnie przekonało się wiele krajów. Dopóki nie przywrócimy inflacji do celu, rozmowy o jego zmianie są moim zdaniem groźne, bo dalej osłabiają wiarę w naszą walutę.
Mówiliśmy o wykuwaniu dopływów Wisły. W mojej szkole uczyliśmy się też najwyższych szczytów na poszczególnych kontynentach. W podręcznikach było wtedy napisane, że Mt Everest to 8848 m n.p.m. Tyle, że płyta indyjska niezmiennie napiera na płytę azjatycką i odwrotnie i Himalaje dalej się wypiętrzają. Mt. Everest rośnie o 4 mm każdego roku i dziś dzieci uczą się, ze ma po zaokrągleniu 8849 m. Procesy takie jak demografia, rozwój technologiczny, zmiany społeczne i ruchy ludów po kulce zwanej Ziemią to siły nie mniej fundamentalne niż ruchy płyt tektonicznych. Nie martwi nas wzrost Mt Everestu, bo rozumiemy mechanizm, umiemy zmierzyć jego skalę, itp. Podobnie jest z gospodarką: rozumiejąc mechanizmy i mierząc procesy możemy na spokojnie aktualizować to, co zmiany wymaga.
Dziennik Gazeta Prawna, Magazyn, 16 września 2022 r.