Ludzie listy piszą...
Adresy e-mail pracowników akademickich są jawne, więc zdarza się, że piszą do nas ludzie oburzeni naszymi wypowiedziami albo badaniami. Czasem piszą zaś ludzie, którzy doświadczyli na sobie tego, co opisujemy w badaniach. Takim właśnie przykładem jest email od pana Jarogniewa. Ale zacznijmy od początku.
W Polsce nie działa publiczny system pośrednictwa pracy. Nie działa, bo nie może – powiatowe urzędy pracy mają tyle roboty papierkowej z zarejestrowaniem i wyrejestrowaniem w każdym miesiącu osób bezrobotnych, rozpisaniem przetargów, itp. – że na utrzymywanie relacji z pracodawcami rzadko kiedy starcza im czasu i energii. A nawet gdyby im go starczało, muszą się trzymać tak kuriozalnego rozporządzenia, że konia z rzędem temu, kto zrozumiałby jego cel. Ofertę można przyjąć od pracodawcy tylko na pełen etat (na część już nie), pracodawca musi podać dokładny kod zawodu, w którym ma wakat – kod z wiecznie zmieniającej się ,ale nieprzeszukiwalnej tekstowo Klasyfikacji Zawodów i Specjalności. No i musi podać w ogłoszeniu, ile będzie płacił kandydatowi.
Gdy sprawdziliśmy w praktyce, jak urzędy pracy reagują na wysłane im ogłoszenie o wakatach, zidentyfikowaliśmy, że za kulawym prawem jest jeszcze bardziej skrzecząca rzeczywistość. Po pierwsze, 60% urzędów w ogóle nie reaguje na email od pracodawcy, choć od 2011 roku są zobowiązani przyjmować zgłoszenia także drogą elektroniczną. Wśród tych, którzy zareagowali, nierzadkie były prośby o przyjście do urzędu albo o wypełnienie przesłanego w PDF nieedytowalnego formularza i odesłanie go „z pieczątką” (czyli wydrukować, wypełnić i przesłać faksem albo ewentualnie zeskanować i odesłać mailem). Magiczny formularz wymaga oczywiście kodu zawodu, numeru REGON, NIP oraz KRS przyszłego pracodawcy, itp.
Naturalnie wiele osób broni stanu prawnego, który określam mianem kuriozalnego. Uzasadniają, że pracodawca musi zadeklarować zatrudnienie na etat, bo inaczej kierowaliby biedne osoby bezrobotne do krwiopijców dających tylko umowy zlecenia, albo część etatu i resztę „pod stołem”. Uzasadniają, że pracodawca musi zadeklarować proponowaną płacę, żeby urząd kierując do niego osobę poszukującą pracy miał pewność, że praca ta będzie w zgodzie z ustawą o wynagrodzeniu minimalnym. Pieczątki i podpisy? To żeby można było podać do Państwowej Inspekcji Pracy, że ktoś narusza a na piśmie skłamał. A kody zawodów? Cóż, jak inaczej mają prowadzić sprawozdawczość? Sami przecież po KZiS nie będą chodzić i wyszukiwać, bo niełatwo i na dodatek czasem nie wiadomo jak jakieś stanowisko z firmy przypisać do tej tabelki. No i tak…
Nasz eksperyment dał podstawy do moralnego wzburzenia przez kilka tygodni, ministrowie obiecywali zmiany w rozporządzeniu (ale jeszcze nie teraz), pracodawcy się ich domagali (ale nie bardzo głośno), dziennikarze załamywali ręce i grzmieli „jak to w ogóle możliwe, że 60% nie reaguje” (ale już rozglądając się za następnym tematem). Po tych kontredansach wszyscy wrócili do swoich zajęć, a stan rzeczy pozostał jaki był: do PUP nie kieruje ani jednej oferty pracy ok. 60% firm, a trafia tam ok 10% wszystkich ofert pracy (wyniki badania ankietowego realizowanego co roku wśród przedsiębiorstw przez Narodowy Bank Polski).
Z czym nowym napisał do nas pan Jarogniew? Tak się składa, że szuka pracy. Ma wyższe wykształcenie i kilka lat poważnego doświadczenia w rozchwytywanym zawodzie w fajnej, rozwojowej branży. Z przyczyn rodzinnych musiał opuścić poprzednie miejsce zamieszkania (i zrezygnować tam z pracy), w nowym miejscu zamieszkania chciałby kontynuować karierę, ale pomyślał, że może na tym etapie kariery optymalne byłoby doszkolić się, rozszerzając dodatkowo wachlarz umiejętności zawodowych. Zgłosił się do urzędu pracy w nowym miejscu zamieszkania i dowiedział się, że … nie może się szkolić w tymże rozchwytywanym zawodzie w rozwijającej się dynamicznie branży. Dlaczego? Bo w PUP w jego miejscu zamieszkania nie było ani jednej oferty w tym zawodzie, a szkolić można się tylko w zawodach deficytowych. Dla niewtajemniczonych słowo wyjaśnienia: zawód deficytowy to pojęcie, które opisuje sytuację, gdy oferty w danym zawodzie przewyższają liczbę osób, które zarejestrowane są obecnie jako bezrobotne, a przy rejestracji podały ten właśnie zawód. Pan Jarogniew dowiedział się w okienku, że jeśli znajdzie pracodawcę, który podpisze odpowiednią umowę z PUP, że po szkoleniu go zatrudni, to wtedy w drodze wyjątku urząd może sfinansuje mu to szkolenie, ale musi się spieszyć, bo środki mogą się skończyć.
Jaki morał z tej opowieści? Historia rządzi się prawem nieplanowanych skutków naszych działań. Po pierwsze, słabe pośrednictwo pracy, skutkujące niskim odsetkiem przekazywanych do PUP wakatów miesza ludziom w życiorysach. Po drugie, miesza nam także w głowach. Od kilku miesięcy analitycy rynkowi patrzą na wskaźnik wakatów, obserwują jego rekordowo wysokie odczyty i myślą, że to miara rozgrzanego do czerwoności popytu na pracę. Tymczasem równie prawdopodobne jest, że zamiast 10%, do PUP trafiło 15% wakatów z całego rynku. Wzrost o 50% byłby wówczas tyleż pozorny, co uzasadniony. Bo większy odsetek wakatów trafiających do PUP może wynikać z wielu nieplanowanych przyczyn. By zatrudnić obcokrajowca, pracodawca musi najpierw zdać tzw. test rynku pracy, tj. zgłosić wakat i nie znaleźć obywatela UE, który spełnił jego oczekiwania. Czasem PUP na miękko prosi o taką przysługę pracodawców otrzymujących wsparcie z innych instrumentów. A czasem po prostu wiszą tam ogłoszenia samego PUP – np. o stażach czy innych formach wspieranego zatrudnienia. Wreszcie, ktoś mógł chcieć pomóc panu Jarogniewowi spełnić idiotyczne kryterium zawodu deficytowego. On jest sam jeden z tymi umiejętnościami w rejestrze tego urzędu, więc potrzebuje tylko dwóch ofert, by zakwalifikować swój zawód jako deficytowy. Kto pomoże panu Jarogniewowi?
GRAPE | Tłoczone z Danych - Dziennik Gazeta Prawna (27 Listopada 2017)