Medialne skapywanie
Budżet który Prezydent Donald Trump przedstawił amerykańskiemu rządowi kilka tygodni temu potwierdza to, czego można się było spodziewać od rządzącej w Stanach Zjednoczonych Partii Republikańskiej: niższe podatki, ulgi dla korporacji, zmniejszenie wydatków socjalnych, jak i cięcie budżetów agencji rządowych. Ta wyrafinowana myśl ekonomiczna, zwana czasem „ekonomią podaży”, pojawiła się w latach 80-tych, a swoją głowę wychyla dziś pierwszy raz od globalnego kryzysu pod koniec zeszłego dziesięciolecia. Skąd się wzięła, dlaczego wróciła, i czy dane mogą ją rozliczyć? No i, czy w ogóle możemy o niej mówić w kontekście Polski?
Od czasów Ronalda Reagana - według niektórych honorowego Polaka – republikanie stoją jak ściana za doktryną wolnego rynku i minimalistycznego rządu. W swoim kultowym przemówieniu do obywateli ameryki w lipcu 1981r. Prezydent Reagan wcielił się w rolę wykładowcy „Macroeconomics 101” i wytłumaczył jankesom siedzącymi przed telewizorem że mniejsze podatki dla firm sprawiają większy zysk dla wszystkich, bo pozwalają firmom działać na szczycie swojej możliwości, zwiększając zatrudnienie i środki na inwestycje. Potocznie (i trochę złośliwie), taką politykę gospodarczą nazywa się „ekonomia skapywania”, bo dobrobyt przedsiębiorstw i przedsiębiorców na wyższym szczeblu dochodowym ma skapywać na tą arcyważną dla polityków i kochaną amerykańską klasę średnią.
Ponieważ w czasach Reagana przełamano „stagflację” (stagnacja + inflacja, czyli wysokie bezrobocie i spadek siły nabywczej), przypisano to skuteczności recept ekonomii podażowej, co dało wiatr w żagle dość naiwnie rozumianego liberalizmu, jako wiodącej myśli ekonomicznej. W swoich mniej lub bardziej przemyślanych wariantach przełożył się to na reformy w wielu krajach (m.in. Ameryka Łacińska, Azja i kraje transformacji w Europie Środkowej), na tzw. konsensus waszyngtoński i na wiele innych obszarów, w tym w szczególności na narracje medialne. I jak to z narracjami medialnymi bywa, „nierówności i za wysoka swoboda korporacji spowodowało że wszystko runęło w przepaść jesienią 2008r”.
Ładny obrazek? Tylko mało zgodny z faktami. Porównywanie jakiegokolwiek kraju europejskiego do USA mija się z celem. W Europie mamy powszechną opiekę zdrowotną (jak byśmy na nią nie narzekali), powszechne szkolnictwo (poza UK, w zasadzie nieodpłatne do etapu doktoratu włącznie), powszechne ubezpieczenia społeczne, w tym świadczenia na wypadek braku pracy, choroby czy niepełnosprawności, o emerytalnych nie wspominając. Wszystkie te rozwiązania w USA funkcjonują co prawda, ale bez jednego przymiotnika: nie są powszechne. I w praktyce nigdy nie były. Nawet słynne Obamacare, czyli reforma zdrowia mająca zwiększyć jego dostępność także dla osób uboższych, nie zapewniała powszechności. Reformy systemu edukacji z czasów Clintona i późniejsze, nie zapewniają powszechności. Nie ma nawet obowiązku edukacyjnego, a wskaźnik osób opuszczających system kształcenia przed osiągnięciem pełnoletniości jest najwyższy wśród krajów rozwiniętych, wielokrotnie wyższy niż gdziekolwiek w Europie. Z powodu tych różnic przenoszenie debat amerykańskich na grunt europejski może nie być – delikatnie mówiąc - najszczęśliwsze. Amerykańskie „skapywanie”, czyli trickle down economics to nic więcej niż narracja w kontekście europejskim.
Centralne dla Donalda Trumpa, jak i całego pojęcia ekonomii podaży stoi jedno: zmniejszenie podatków dla najbogatszych: przecież skądś musi skapywać. A to że będzie kapać jest nawet ubrane w model: krzywa Laffera. Legenda mówi, że było tak: jest 1974r., w tym samym czasie co po boiskach RFN-u biegają Orły Gorskiego, w waszyngtońskiej knajpie nad koktajlami spotyka się czterech republikanów: Dick Cheney (wtedy zastępca szefa personelu Białego Domu, późnej wiceprezydent za rządów George’a W. Busha), Donald Rumsfeld (wtedy szef personelu Białego Domu, za Busha II minister obrony), Jude Wanniski (redaktor z Wall Street Journal) i ekonomista Arthur Laffer. Według powieści, Laffer narysował na chusteczce krzywą dzwonową i rzekł że musi być jakiś optymalny stopień opodatkowania, który kreuje najżywszy możliwy przychód z danego podatku dla budżetu państwa. Każda stawka podatku powyżej tego poziomu optymalnego zniechęca do zwiększania bazy, więc zmniejsza przychody.
Laffer nigdy nie powiedział, jaki ten „optymalny poziom podatku” jest, na jego serwetkowym modelu było magiczne x. Republikanie zrozumieli jednak coś innego – magiczne x jest zawsze niższe niż obecny poziom podatków. Zawsze.
Czy tak jest naprawdę? Po pierwsze, żaden kraj nie ma jednej stopy podatkowej – systemy są złożone, stopy mniej lub bardziej progresywne, a podatki współzależne. Manipulowanie jedną stopą – dla najbogatszych – wiele zmienić nie może. A ile konkretnie? Model Laffera wielu próbowało włączyć w mniej lub bardziej złożone modele makroekonomiczne. Szeroko cytowane wyliczenia Mathiasa Trabandta i Haralda Uhliga (University of Chicago) mówią, że podniesienie opodatkowania zwiększy przychody budżetu USA o ok 30% w przypadku pracy i ok 6% w przypadku kapitału. Model szacowali na danych po-Bushowskich, czyli przy relatywnie niskich podatkach po rządach republikanów. Dla porównania, dla krajów Europy, w większości optymalne okazuje się zmniejszanie opodatkowania, ale efektu tu są niewielkie, kilka procent w przypadku pracy i ok 1% w przypadku kapitału. Te badania były poszerzane i pogłębiane, by uwzględnić zróżnicowaną naturę różnych składek i podatków i zazwyczaj podatki europejskie są dość bliskie Lafferowskiej optymalności, przy relatywnie niewielkiej przestrzeni do poprawy. Amerykańskie podatki zaś konsekwentnie od optymalności odstają.
A w Polsce? Ktoś by musiał policzyć. No, można jeszcze przepisać z nagłówków mediów amerykańskich to, co komu akurat gra milszą sercu melodię…
GRAPE | Tłoczone z Danych - Dziennik Gazeta Prawna (3 Lipiec 2017)
Wersja felietonu pojawiła się pod nieskonsultowaną z autorem nazwą "Trump wraca do 'ekonomii podaży'. Wywołała kryzys, czy grozi Polsce?' na stronie Dziennik.pl i Forsal.pl