Simply clever, czyli co poszło nie tak z prywatyzacją w Polsce
Niemiec nie wykupił, polityk nie ukradł, wolny rynek nie zabił. Prywatyzacja w Polsce była tak chaotycznym procesem, że do dzisiaj nie wiemy, ile firm sprzedaliśmy, ale wyszła nam na dobre. Rozmowa z Bartkiem Godusławskim dla Dziennika Gazety Prawnej.
Grupa polskich ekonomistów postanowiła sprawdzić jak to naprawdę było z tym państwowym majątkiem na początku lat 90., jakie były jego losy gdy w gospodarce przybywało wolnego rynku, a ubywało centralnego planowania. Badanie jest unikatowe, bo do dzisiaj Główny Urząd Statystyczny, rząd czy władze lokalne nie potrafią ustalić ile zakładów i komu sprzedaliśmy, a tym bardziej za ile. Dane niby są, ale ich jakość zostawiała do niedawna więcej pola do fantazjowania niż rzetelnej analizy.
Projektem badawczym poświęconym prywatyzacji kierował dr hab. Jan Hagemejer z ośrodka badawczego GRAPE i Uniwersytetu Warszawskiego, a współpracownikami byli m.in. dr hab. Joanna Tyrowicz, Peter Szewczyk oraz profesor Jan Svejnar (z Columbia University i czeskiego CERGE-EI). Punktem wyjścia do badań był wyjątkowa lista zakładów państwowych funkcjonujących w 1988 roku, którą znaleźć można w książce „Jak powstawały i jak upadały zakłady przemysłowe w Polsce” Andrzeja Karpińskiego, Stanisława Paradysza, Pawła Soroki i Wiesława Żółtkowskiego. Ci czterej autorzy mogli taką listę stworzyć, bo jeden z nich z czasów centralnego planowania posiadał pełną listę wszystkich zakładów stworzonych po 1945 roku i funkcjonujących nadal w 1988. Na kartach perforowanych zapisano nie tylko nazwę zakładu i jego adres, ale też liczbę pracowników, przychody ze sprzedaży w 1988 roku i wysokość aktywów. Okazuje się, że to jedyne, odkryte całkiem niedawno i dość pełne źródło wiedzy o firmach, z którymi Polska weszła w kapitalizm. Badacze z UW podkreślają, że do tej pory nikt takiej listy na temat polskich firm nie posiadał.
Na początku był chaos
-Nasze państwo rozpoczynając na początku lat 90. prywatyzację nie posiadało żadnego rzetelnego rejestru majątku – zwraca uwagę Piotr Szewczyk. Patrząc jednak z perspektywy czasu procesy przekształceń własnościowych całkiem nam się udały. Gdybyśmy tylko jeszcze wiedzieli co, komu i za ile sprzedaliśmy. Może wtedy wokół prywatyzacji nie narosłoby tyle mitów i nie przylgnęło do niej tyle epitetów.
W bazie z kart perforowanych znajduje się ok 1600 zakładów pracy, lecz źródło to nie podaje, jakie były ich losy w okresie transformacji. Baza z kart perforowanych nie pozwala odpowiedzieć na pytanie, jakie były dalsze losy tych zakładów. Potrzeba było aż dwóch lat na przeprowadzenie białego wywiadu, który pozwolił krok po kroku, firma po firmie, sprawdzić, które przedsiębiorstwa przeżyły, a które przeszły do historii i w jakich okolicznościach, czy przetrwały samodzielnie, w ramach większej grupy kapitałowej czy może ktoś je przejął.
- Odtworzyliśmy ich los po 1989 r. - podkreśla Peter Szewczyk. W jaki sposób? Korzystając z sądów rejestrowych, internetu, gazet lokalnych, REGON, ZUS i tysiąca innych źródeł.
Niby proste, ale nie do końca. Jak bardzo różnią się źródła danych można zobaczyć cofając się o dwie dekady. Według MSP w1996 r. przeprowadzono 25 transakcji prywatyzacyjnych z udziałem majątku skarbu państwa. Jednak statystycy GUS doliczyli się wówczas aż 131 sprywatyzowanych firm. Nie zgadzają się także aktywa sprzedawanych przedsiębiorstw. Wystarczy spojrzeć na rok 1995. Resort skarbu doliczył się przychodów z prywatyzacji 135-krotnie wyższych od sumy wszystkich transakcji zbycia. Dopiero od 2000 r. liczby zaczynają się zgadzać, a państwu i statystykom przestają umykać państwowe firmy. Autorzy badań przyznają, że przez wiele tygodni próbowali u ministerialnych urzędników zweryfikować rozbieżności w danych. Z jakim skutkiem? MSP twierdzi, że danych GUS nie zna, a GUS, że jego statystyki są jedynymi słusznymi.
Choć rządzący nad Wisłą nigdy nie zadali sobie trudu policzenia wszystkich sreber rodowych, które III RP odziedziczyła po PRL, tego błędu ustrzegło się wiele innych krajów regionu. Na przykład Czesi, zanim zaczęli budować prywatną własność, sprawdzili co mają na stanie. Do tego stopnia skrupulatnie, że powstał nawet spis zakładów fryzjerskich, szewskich czy kiosków. Dopiero później rozpoczęły się aukcje i prywatyzacja.
-Resort skarbu nigdy nie posiadał listy przedsiębiorstw w formie usystematyzowanej. Gdy zaczęliśmy przeglądać akta związane z poszczególnymi zakładami, okazało się, że jest co najwyżej góra dokumentów, które nie tworzą żadnej bazy danych. Gdy odkryliśmy ten bałagan informacyjny, podjęliśmy próbę zrozumienia jego źródła – przyznaje Joanna Tyrowicz.
Tak natrafiono na ślad pana Rafała Kasterskiego i jego współpracowników, którzy niemal trzy dekady temu, pracując w MSP, widzieli na własne oczy jak wyglądały procesy prywatyzacji. Ich wiedza pozwala nieco lepiej zrozumieć źródło tego bałaganu informacyjnego i niespójności w danych pomiędzy MSP i GUS.
-W praktyce wyglądało to tak, że za większość zakładów odpowiadało 49 urzędów wojewódzkich. Gdy szef zakładu przychodził do wojewody i mówił, że ma plan sprywatyzowania przedsiębiorstwa to najczęściej otrzymywał zielone światło. Do resortu skarbu zaś informacja o tym często nawet nie trafiała. Jeśli już jednak dotarła, to nikt za bardzo nie miał pewności czy do odpowiedniego departamentu, a jeśli już nawet do właściwego, to i tak nie powstała z tego żadna baza danych, na podstawie której można zbudować obraz tego jak prywatyzacja przebiegała w całej Polsce – mówi Joanna Tyrowicz.
Dlatego relatywnie dużą wiedzę mamy tylko o procesach przekształceń własnościowych, które toczyły się pod skrzydłami MSP. Chociaż i tutaj są lata kiedy ministerstwo przyznaje się do 200-250 transakcji, a badający prywatyzację ekonomiści mają zdiagnozowane i potwierdzone lata kiedy z państwowych rąk w prywatne przeszło nawet 500 podmiotów.
-To nie znaczy, że ktoś ten majątek rozkradł. Po prostu nie zadbano o stworzenie bazy, a dokumenty jak to mają w zwyczaju pewnie jeszcze gdzieś leżą po szuflada i archiwach – przyznaje Joanna Tyrowicz.
Nikt nie gasił światła
W przestrzeni publicznej jak bumerang powraca hasło, że rządzący na początku lat 90. za nic mieli polskie przedsiębiorstwa, a ich upadek był wszystkim na rękę, bo zrobił miejsce dla kapitału zagranicznego. To kolejny mit, który żeby obalić trzeba się cofnąć do czasów, kiedy zmorą dla gospodarki była hiperinflacja. Tę zaś zgodnie z teorią ekonomii najlepiej było dusić wysokimi stopami procentowymi. Część zakładów miała jednak kredyty i nie była w stanie przeżyć tego, że z pożyczonych trzy lata wcześniej pieniędzy musi oddać o kilkaset procent więcej. Jeśli już trzeba wrzucić tutaj jakiś kamyczek do ogródka polityków, to za brak wyobraźni, że wzrost kosztu pieniądza uderza w najlepszych, bo im lepiej firma sobie radzi, tym często więcej ma kredytów: obrotowych, kupieckich, inwestycyjnych, itp.
- Brak bazy oznaczał brak diagnozy, że w ogóle i w jakiej skali problem występuje, a to z kolei przełożyło się na brak systematycznych instrumentów wsparcia. Nie chodzi przecież o kroplówkę podtrzymującą nierokujące zakłady, lecz o instrumenty wspierające płynność tych zakładów, które radzą sobie dobrze lub mają perspektywę. Tylko jeśli nie wiemy, jakie zakłady w ogóle są, to trudno mieć wiedzę na temat problemów i ocenić, czy stać nas na ich rozwiązanie – tłumaczy Tyrowicz. Przede wszystkim trzeba było umieć rozdzielić uzasadnione zagrożenie bankructwem od likwidacji, które były prowadzone w dobrej wierze jako sposób restrukturyzacji. Część zakładów wybrała prywatyzację likwidacyjną, bo to była jedyna możliwość, żeby podtrzymać zdolności wytwórcze jakiejś części majątku – maszyn, budowli czy ziemi.
-Usłyszeliśmy masę opowieści, historii poszczególnych zakładów. To są często historie ambitnych planów zakończonych sukcesem. Wśród zakładów, których losy zidentyfikowaliśmy, niemal 70% zostało sprywatyzowanych i funkcjonuje do dziś, choć najczęściej pod inną nazwą. Zlikwidowano ok. 30% zakładów spośród tych, których historie udało nam się zidentyfikować. – mówi Joanna Tyrowicz. Tyle, że nie dla każdego sektora te statystyki wyglądają tak samo. Na przykład w tekstyliach, zlikwidowano zakłady dające ok. 60% miejsc pracy w tym sektorze, co skąd inąd potwierdzają liczne anegdoty, najczęściej z Łodzi. Fajne zakłady produkujące wysokiej jakości bawełnianą pościel upadały, bo Polacy po 1989 roku pragnęli pościeli kolorowej, a kierownictwo zakładu zamiast kupić kolorową drukarkę do bawełny, czekało że gusta Polaków się odmienią. Nie doczekali się, zakład stracił płynność i upadł, choć od strony produkcji nie brakowało mu, ani wydajności ani zdolności wytwórczych, a jedynie wydanych w odpowiednim momencie 10 tys. dolarów na drukarkę do bawełny – opowiada Peter Szewczyk.
Przeżywalność prywatyzowanych firm była bardzo duża i znacznie wyższa niż biznesów, które wówczas powstawały do zera. Likwidacja firm miała miejsce w największym stopniu w dekadę po rozpoczęciu procesów prywatyzacyjnych. Gdyby zsumować wszystkie miejsca pracy albo cały kapitał, który „zlikwidowano” wskutek upadłości zakładów państwowych, to przez całą pierwszą dekadę dotknęło to łącznie ok 20% całości, a w latach 2000-2001 zlikwidowano następne ok. 20%.
- Historie o rozkradaniu majątku i upadłościach na ogromną skalę w pierwszych latach transformacji są po prostu niezgodne z danymi. Po prostu do tej pory brakowało nam wiarygodnych danych, by ocenić, jak było naprawdę. Nasza zbiorowa percepcja procesów prywatyzacji przez pierwsze lata transformacji nie znajduje potwierdzenia w danych - podkreśla Joanna Tyrowicz.
Dlaczego zatem tak głęboko zakorzeniło się w społecznej pamięci połączenie prywatyzacji z pierwszymi latami transformacji oraz z rosnącymi bezrobociem? Jednym wyjaśnieniem może być to, że te zakłady, które rzeczywiście upadły na początku przekształceń własnościowych były „żywicielami” całych miast, więc ich bankructwo jest traumą, doświadczeniem, o którym każdy pamięta i przekazuje je z pokolenia na pokolenie, wyolbrzymiając po drodze fakty i proporcje. Innym wyjaśnieniem jest to, że większość zakładów, która przetrwała, funkcjonuje pod inną nazwą, włączona w przedsiębiorstwo kojarzące się z czymś innym, czasem zmienił się tez profil ich działania. Pierwotny zakład zniknął więc ze zbiorowej świadomości.
Jak skomplikowanym procesem były przekształcenia własnościowe widać na przykładzie jednego z warszawskich zakładów produkcyjnych, którego historia sięga lat 70. Zakład podzielono na cztery części. Jedną z nich dość wcześnie przejął Ericsson, jedną sprzedano w ramach prywatyzacji pracowniczej, jedna upadła, a ostatnia część połączyła się polską firmę. Po kilku latach dwie z nich zostały przejęte przez Alcatela, a po jeszcze kilku latach Alcatel i Ericsson połączyły się globalnie w tym obszarze. Jak ocenić taki proces prywatyzacji? Czy dało się go przeprowadzić inaczej? Czy ktoś miał świadomość alternatyw? Wiemy tylko tyle, ile udało się znaleźć w dokumentach, a tam najczęściej jest chaos, a nawet sprzeczności.
Zmorą pierwszych lat transformacji było też to, że kapitalizmu uczyliśmy się w biegu. Nie było odpowiednich umiejętności ani procedur w urzędach wojewódzkich czy MSP – umiejętności, które w przyszłości pozwoliły finalizować wiele procesów prywatyzacyjnych sfinalizowało z dobrym skutkiem dla skarbu państwa, firmy i inwestora. Warto przypomnieć, że pierwsze umowy sprzedaży miały zaledwie kilka stron A4, a później transakcje były zawierane za pomocą liczących setki, a nawet tysiące arkuszy porozumień. Sprzedawanie majątku bez pełnej jego wyceny było częstsze na początku lat 90. Podobnie jak likwidacja majątku, aby zachować wartość wytwórczą, ale trudno znaleźć dowody dla tezy, że cały ten proceder motywowany był chęcią rozkradnięcia majątku. To podobny mechanizm jak przy upadłości konsumenckiej, która nie zostawia człowieka z piętnem bankruta, ale pozwala mu nie wpaść w spiralę długu i wyjść na prostą.
Tezę, że prywatyzacji prowadziła do wygaszenia rodzimych przedsiębiorstw, najłatwiej byłoby weryfikować za pomocą alternatywnego scenariusza, w którym nie doszłoby do przekształceń własnościowych. Tyle, że jego zbudowanie jest dzisiaj niemożliwe. Każdy, kto twierdzi, że można to było uzyskać z prywatyzacji więcej, wyraża swój pogląd a nie rzetelny ogląd sytuacji i równie uprawnione są stwierdzenia, że można było uzyskać mniej. Nie wiemy jaki byłby los ponad 1600 zakładów, gdyby nie wyszły spod kurateli państwa.
- Wiemy natomiast, że ich przetrwanie w postaci firm państwowych mogłoby być trudne. Większość prywatyzowanych zakładów była w momencie ich przekazania nowemu inwestorowi dokapitalizowana. Co ważne, większość zakładów sprywatyzowanych inwestorom zagranicznym zwiększyła zatrudnienie, a nie je zmniejszyła. Choć na pewno dochodziło do istotnych restrukturyzacji, gdy modernizowano linie produkcyjne czy zmieniano profil działalności i potrzebni byli pracownicy o innych umiejętnościach – przekonuje Joanna Tyrowicz.
Prywatyzacja, a nie kolonializacja
Na pewno możemy obalić kolejny mit. Tym razem z tych najpopularniejszych, czyli przyszedł Niemiec i wykupił nasze srebra rodowe. Okazuje się, że nie taki bauer potężny jak się wydaje. Ogółem z firm, których losy udało się odtworzyć pod upadku PRL, mniej więcej jedna trzecia została sprzedana kapitałowi zagranicznemu. Nawet patrząc po takich wskaźnikach jak zatrudnienie czy wartość aktywów, mniejszość prywatyzacji odbyła się na rzecz nierezydentów.
-Wiemy też, że podmioty, które były sprywatyzowane do przedsiębiorstw zagranicznych miały większą przeżywalność niż te sprzedane na rzecz kapitału krajowego. Tak więc upada mit jakoby zagraniczni gracze kupowali polskie firmy tylko po to, żeby je zamknąć i w ten sposób ograniczyć ryzyko powstania konkurencji – wyjaśnia Piotr Szewczyk.
To, że więcej firm pod zagranicznymi menedżerami przetrwało, nie znaczy jednak, że obcy kapitał lepiej sobie radził jeśli chodzi o zarządzanie nimi. Częściowo za ich lepszymi wynikami stoi to, że stawał do przetargów na podmioty, które miały większy potencjał lub wręcz wprost były w lepszej kondycji. Z czasem jednak korzyści z prywatyzacji zagranicznym inwestorom ujawniły się w większym stopniu: wyższe tempo wzrostu wydajności, wyższe płace i wyższy wzrost zatrudnienia w tych firmach utrzymuje się do dziś. Jak wskazują raporty o rynku pracy Narodowego Banku Polskiego, choć firmy z kapitałem zagranicznym stanowią dziś ok 10% firm w Polsce, to generują aż 80% wzrostu funduszu płac. Po części może to wynikać z know how jaki ze sobą przywieźli w postaci technologii czy kadry zarządzającej lepiej odczytującej wolnorynkowe reguły gry.
Co ciekawe na przeżywalność w gospodarce rynkowej nie miało to większego wpływu to jak podmioty na początku lat 90. były wyposażone w kapitał w relacji do swojej technologii czy branży, w której działały. To z czym startowały nie miało aż tak dużego znaczenia. – Być może dlatego, że zmienialiśmy bardzo dużo i bardzo szybko, ta wyjściowa alokacja okazała się mieć relatywnie nieduże znaczenie – przyznaje ekonomistka.
Inna sprawa, że na skutek prywatyzacji kapitał z rzadka powstawał tam, gdzie było go mało. Na przykład z ponad 1600 zakładów zatrudniających ponad 50 osób w 1988 roku, zaledwie 320 znajdowało się na terenie obecnych 4 województw „ściany wschodniej”. Z tej liczby, dalsze losy udało się zidentyfikować dla jedynie 131, pozostałe zniknęły z rejestrów sądowych, Ministerstwa Finansów, a nawet ZUS, więc ich transformacyjna historia znana jest jedynie lokalnie.
Na 1600 firm białe plamy wciąż skrywają historię około 38 proc. podmiotów i po dwóch latach badań często w terenie. Z prywatyzacyjnego chaosu, który trwał w Polsce przeszło dekadę, dopiero dzisiaj odkrywamy jak wyglądał naprawdę i kogo dotyczył. Nadal nie możemy się wprawdzie doliczyć tego co się stało z około 4 tysiącami mleczarni, który sprzedawało ministerstwo rolnictwa przy wsparciu Banku Światowego i nadal nie ma dokumentów, które pozwalałyby ocenić jak doszło do konsolidacji tego sektora.
-Nasze państwo ciągle ma możliwość policzenia swojego majątku i odtworzenia jego historii. Z naszej syzyfowej pracy zgaduję, że znacznie łatwiej niż dokonać rzetelnego rachunku jest powielać mity i budować oderwane od rzeczywistości narracje. Moim zdaniem nie ma zresztą szczególnego znaczenia, czy powiela się mit, że złodzieje rozkradli, doprowadzili do upadłości i wyprzedali obcemu kapitałowi, czy też mit, że wszystko było super. Żeby móc cokolwiek ocenić, trzeba najpierw poznać losy tych zakładów – podkreśla Joanna Tyrowicz. Nasz projekt ma zresztą bardzo otwartą formułę, fiszka każdego zakładu znajduje się na naszej stronie internetowej http://grape.org.pl/project/privatization. Jeśli ktoś chciałby uzupełnić historię któregokolwiek zakładu, wystarczy do nas napisać, przekazać np. skany źródeł.
Jaki z tego morał?
Niemal trzydzieści lat po rozpoczęciu transformacji nadal nie wiemy, w przypadku których zakładów się pomyliliśmy, a w przypadku których niewiele dało się zrobić. Rzutuje to też na bieżącą politykę przemysłową i nakręcanie iluzji dotyczących tych czy innych branż przyszłości i motorów dalszego rozwoju. Wreszcie, nie da się też prowadzić rozsądnej polityki spójności, bo identyczne mity pokutują na temat zagłębi biedy i bezrobocia.
Nie wyciągnęliśmy także wniosków na temat samego procesu prywatyzacji. Badacze z GRAPE i UW, po zgromadzeniu danych, zabierają się za weryfikację, która droga do prywatyzacji okazała się najbardziej owocna, ale jak na razie nikt inny tego rzetelnie nie ocenił. I to pomimo faktu, że nadal ok. 1000 przedsiębiorstw w Polsce – mniejszych i większych – ma państwo za istotnego akcjonariusza. Jak twierdzą naukowcy, niewielkie są różnice pomiędzy prywatyzacjami i fuzjami firm: Prywatyzacja jest jak małżeństwo, czasem się udaje, a czasem nie, nie ma co tego procesu demonizować, trzeba go dobrze zrozumieć, by w przyszłości nie powielać tych samych błędów – dodaje Tyrowicz.