Bezcenny uśmiech bobasa
Nie jest łatwo być prorokiem we własnym kraju. Głównie dlatego, że ogromny wpływ na rzeczywistość mają wydarzenia, których nie da się przewidzieć. Dlatego ciężki jest los demografów, szczególnie w dniach, w których próbują prognozować liczbę urodzeń. Procesy związane z wydłużaniem się naszego życia są dość powolne – poprawa wiedzy medycznej, wcześniejsze wychwytywanie chorób, skuteczniejsze leki na choroby przewlekłe – wymagają wielu lat pracy wielu ludzi w wielu laboratoriach, przychodniach i szpitalach. W przeciwieństwie do nich procesy związane z przyjściem na świat nowych człowieczków? Cóż, parę minut nieuwagi i … Gdyby ludzkość zachowywała się jak w prognozach demograficznych, piramidy wieku wyglądałyby jak prawdziwe piramidy. Ale że ludzkość nie zawsze planuje zwiększenie rodziny zgodnie z modelami demografów – piramidy wieku mają brzuszki, związane z nagle nieoczekiwanie większą liczbą urodzeń, tzw. wyże demograficzne. Te brzuszki propagują się do następnych pokoleń, bo więcej urodzonych dzieci, ma więcej urodzonych dzieci (jak dorośnie), ma więc też więcej urodzonych wnuków, itp. Dlatego piramidy demograficzne prognozujące daleko w przyszłość (np. 2080) są znacznie mniej pofalowane niż te z krótszego horyzontu prognoz (np. 2040) i nie jest to cecha szczególna piramid polskich, ale powszechna własność prognozowania dzietności.
Biorąc pod uwagę tę tendencję do zupełnie niespodziewanych wyżów demograficznych, trudno poważnie traktować zachwyty nad liczbą urodzeń z nagła wyższą o kilkadziesiąt tysięcy od prognozy, bo immanentną cechą prognoz demograficznych jest to, że nie są w stanie zgadnąć brzuszków w piramidach. Są za to w stanie przewidzieć, że jeśli populacja kobiet w tzw. wieku rozrodczym ma mało dwudziestolatek, a dużo trzydziestopięciolatek, to żeby nie wiem co, wielkiego systematycznego wzrostu dzietności spodziewać się nie należy: może zdarzyć się brzuszek w piramidzie (tj. więcej niż przed rokiem brzuszków na ulicach, w tramwajach i w kolejce do apteki), ale nie ma szans na trwały wzrost liczby dzieci, które rodzi przeciętna kobieta zanim zakończy cykl rozrodczy. Ta zasadnicza różnica pomiędzy tzw. wskaźnikiem dzietności (ang. total fertility rate, TFR) a wskaźnikiem zrealizowanej dzietności (ang. completed fertility rate, CFR) magicznym sposobem umyka w debacie publicznej. Pierwszy wskaźnik to liczba dzieci urodzonych w danym roku podzielony przez liczbę kobiet w wieku rozrodczym. Ten drugi wskaźnik to ile dzieci faktycznie urodziła przeciętna kobieta z danego rocznika, gdy zakończy się cykl rozrodczy tego rocznika. Zaiste, żeby poznać ten drugi wskaźnik trzeba poczekać, aż dany rocznik kobiet przekroczy umowną czterdziestkę, podczas gdy pierwszy wskaźnik można liczyć i dyskutować o nim co roku.
Ok, a co by było, gdyby mieć szklaną kulę? Gdyby wiedzieć, ile wyniesie zrealizowana dzietność poszczególnych roczników? Można by się wtedy zastanowić, ile cudnych rumianych bobasów zabierze matki rynkowi pracy na jakiś czas, ale za to później dumnym krokiem i z podniesioną głową wkroczy na rynek pracy, by zwiększać PKB, płacić podatki od konsumpcji i poprawiać bilans systemu emerytalnego. Zdaniem wielu, w tak piękną wizję warto „inwestować”. Nawet 2% PKB rocznie. Czyżby?
W GRAPE wykonaliśmy takie ćwiczenie intelektualne. Zbudowaliśmy model, w którym najpierw replikujemy prognozowaną przez Główny Urząd Statystyczny dzietność. W tym modelu żyją sobie gospodarstwa domowe bez dzieci, z jednym dzieckiem, dwojgiem i trójką lub więcej, zgodnie z bieżącymi proporcjami w populacji. W gospodarstwach z dziećmi, w zależności od ich liczby, rodzice nieco mniej mogą skonsumować (bo muszą ponieść koszt utrzymania dzieci), a na dokładkę większa liczba dzieci bardziej ogranicza możliwości podaży pracy jednego dorosłego (tego, który bardziej zajmuje się dziećmi), przynajmniej zanim dzieci nie dorosną. Poza konsumpcją i pracą, ludzie w tym modelu płacą podatki i składki na system emerytalny oraz starzeją się zgodnie z prognozami demograficznymi. Rząd natomiast musi zachować wydatki publiczne na przynajmniej stałym poziomie i stara się zachować względnie niezmieniony w długim okresie dług publiczny, więc jeśli gdzieś ma nadwyżki to obniża podatki – i odwrotnie, podnosi je gdy deficyt się pogłębia. Wszystko w naszym modelu – stopy podatkowe, procentowe, stawki płac, itp. – wygląda jak w prawdziwiej polskiej gospodarce.
Mając taką makietkę, możemy poprzestawiać drzewa, jeziora i mosty. Możemy sprawdzić, co by było, gdyby z nagła dzieci trwale zaczęło się rodzić więcej – ale nie przejściowo (TFR) tylko systematycznie: każda rodzina statystycznie rośnie (CFR). Możemy sprawdzić jak duże korzyści generuje to dla budżetu (wyrażone w możliwych do zrealizowania dodatkowych wydatkach już dziś) i jak dużo korzyści generuje to dla społeczeństwa. Generalnie mamy dwie wiadomości. Dobra wiadomość jest taka, że dla gospodarstw domowych lepiej jest żyć w gospodarce z większą populacją. Zła wiadomość jest taka, że nawet dla absurdalnie wielkich wzrostów dzietności –tj. takich, które nie mają szansy zrealizować się w praktyce – te korzyści są marginalne. Gdyby z dzietności na poziomie ok. 1.3-1.4 dziecka na kobietę przejść na aż 2.1 dziecka na kobietę (czyli o ponad 50%!) – dałoby to korzyści fiskalne rzędu 0.16% PKB. Przy bardziej rozsądnych wzrostach dzietności (rzędu 10-15%) – korzyści fiskalne schodzą poniżej promili PKB. „Inwestycja” rzędu 2% PKB (jak np. program 500+), nawet jeśli faktycznie podniosłaby trwale dzietność o np. 10%, wiązałaby się nadal w zdecydowanej większości ze stratą. Każdy uśmiech cudnych rumianych „dodatkowych” bobasów musiałby być zaiste bezcenny.
GRAPE | Tłoczone z Danych – Dziennik Gazeta Prawna (16 września 2019)