Malum Necessarium
Wiek emerytalny, póki co, w Polsce nie wzrośnie. Emerytalna prokrastynacja nie jest cechą szczególną Polski. Wprowadzanie wyższego wieku emerytalnego – czy może raczej uaktualnianie go związane z wydłużaniem czasu trwania życia – stanowi politycznie twardy orzech do zgryzienia w wielu gospodarkach. Problem w tym, że odkładanie nieuniknionego wiąże się z wysokimi kosztami. Juz dziś 13 spośród 35 krajów OECD na emerytury wydaje ponad 10% PKB. Włochy, rekordzista, wydają ponad 16% PKB. Dla Polski oszacowania OECD wskazują na wydatki na poziomie 11%PKB. W przyszłości wydawać będziemy jeszcze więcej. O ile? Tego niestety nie wiadomo, bo ani projekcje OECD, ani Zielona Księga ZUS nie uwzględniaja prezydenckiej ustawy obniżajęcej wiek emerytalny.
Jakie są fakty? Ustawowy wiek emerytalny, wynoszący 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn, jest taki sam jak w 1954 roku. Tymczasem oczekiwane dalsze trwanie życia wg danych demograficznych wzrosło o 7,6 roku dla 60-latki i o 4,3 roku dla 65 latka. Zmiany nie dotyczą jedynie wykształciuchów. W przypadku Polski dalsze trwanie życia rośnie niemal w równym tempie dla wszystkich, niezalenie od wykształcenia. Jeżeli chcielibyśmy zachować średnią liczbę lat pobierania świadczenia na poziomie zbliżonym jak w latach 50tych, powinniśmy stopniowo podnosić wiek emerytalny. Nie robiąc tego do 2010 roku, stanęliśmy przed koniecznością „dogonienia” średniego trwania życia, co oznacza podnoszenie wieku emerytalnego o ok. 3 miesiące co roku. Dokładnie takie tempo zakładała odwołana ostatnio reforma wieku emerytalnego.
Dlaczego ma to znaczenie? Żyjemy coraz dłużej, a w nowym systemie emerytalnym, jeżeli nie wydłużymy okresu akumulacji składki, oznacza to spadek świadczeń. Tą prostą zależność powinno powtarzać się jak mantrę, bo wsłuchując się w debatę publiczną można odnieść wrażenie, że większość jej uczestników nadal tego nie rozumie. Przykładowo pojawiają się głosy, że wysokość świadczenia w sumie traci na znaczeniu, bo do emerytury i tak mało kto dożyje. Ile w tym prawdy? Nie za wiele. W 1954 roku prawdopodobieństwo, że osoba 40letnia dożyła 65 urodzin wynosiło 76%. W 2017 roku prawdopodbieństwo analogicznego zdarzenia, przy uwzglednieniu rosnącego trwania życia, wynosi aż 89%. Taką wartość możemy odczytać z Prognozy Ludności przygotowanej przez GUS. Zaglądając do danych przekazanych do ZUS na potrzeby ustalenia wysokości świadczeń emerytalnych znajdziemy zgoła odmienny rezultat – 84%.
Skąd te różnice? Wyliczenia przekazane do ZUS oparte są o założenie, że śmiertelność nie zmienia się w czasie. GUS podpowiadając ZUS-owi ile pożyją osoby, dla których należy wyznaczyć świadczenie zakłada, że będą wymierać tak samo jak starsze kohorty obserwowane w danym roku. Tymczasem zmiany w długowieczności odnotowane na przestrzeni ostatnich stu lat dają solidne podstawy by wątpić w słuszność tego założenia. W szeroko komentowanej pracy „Broken Limits to Life Expectancy” J. Oeppen i J. W. Vaupel pokazują, że dalsze oczekiwanie trwanie życia w ostatnim stuleciu rosło właściwie liniowo, ze średnim tempem 2,5 roku na każdą dekadę.
Czy to problem? W nowym systemie, świadczenie wyznaczamy dzieląc zgromadzone środki przez dalsze trwanie życia. Niedoszacowanie mianownika oznacza systemowe przyzwolenie na deficyt w systemie emerytalnym. Dziura, którą będzie łatał rząd z budżetu państwa będzie więc jeszcze większa niż się zakłada.
O jak dużym błędzie mowa? Z wyliczeń J. Bijaka i B. Więckowskiej wynika, że zakładając stałą a nie malejącą śmiertelność, średniemu emerytowi musimy zapłacić w praktyce ok. 15 miesięcy więcej emerytur, niż nam się dziś wydaje, czyli o ponad 10% więcej świadczeń, niż planujemy. Różnica ta jest jeszcze większa, jeśli ktoś przeszedł na emeryturę mając mniej niż 65 lat. W praktyce, będzie to deficyt w ZUS, którego zasypanie obciążać będzie kolejne rządy i kolejne roczniki podatników. Czy trzeba robić tak jak ZUS? Od początku lat 1990tych znany jest model Lee i Cartera, który w dość wierny sposób odzwierciedla dynamikę zmian śmiertelności. W tym modelu zakładamy, że ryzyko śmierci zależy nie tylko od wieku (jak dziś zakłada ZUS) ale także od roku urodzenia. Uwzględnienie obu wymiarów na raz pozwala na uwzględnienie oczywistego: dzisiejsi sześćdziesięciolatkowie pożyją dłużej niż sześćdziesięciolatkowie sprzed 20 lat.
Obecnie w Europie, przy wyliczaniu świadczeń w publicznym systemie emerytalnym po tę metodę sięgają Irlandia, Francja, Włochy i Wielka Brytania a nawet Cypr (pozostałe kraje mają inny system emerytalny, więc tablice przeżycia nie mają dla nich znaczenia). Model Lee i Cartera nie jest naturalnie odpowiedzią na wszystkie pytania. Prognozy demograficzne mogą się mylić, w szczególności zaniżyć szacunki długowieczności. Jak podaje IMF długość życia poszczególnych kohort w prognozach 20 letnich dla krajów rozwiniętych była średnio niedoszacowana o 3 lata. Dziś wydaje nam się, że lepiej uwzględniamy skuteczność prewencji i rozwój medycyny, ale jak faktycznie umierać będą dzisiejsi czterdziestolatkowie dowiemy się dopiero w przyszłości.
Długowieczność i ryzyko z nią związane nie są mrzonką rodem z literatury sci-fi, a realnym zjawiskiem, z którymi wszyscy musimy się zmierzyć. Ignorowanie tego problemu -- mniej lub bardziej świadome – skutkować będzie „łataniem dziur”, gdy już się pojawią, zawsze czyimś kosztem i zawsze w atmosferze konfliktu. W całym tym zamieszaniu zdezinformowany pozostaje przede wszystkim obywatel, który nagle, w podeszłym wieku, dowie się, że dostał za dużo i dlatego (a) trzeba zabrać jemu; lub (b) trzeba nie dać/zabrać jego dzieciom lub wnukom [niepotrzebne skreślić]. P.S. Majowa kampania „Godny Wybór” nie uporządkowała tej kwestii: rządowy kalkulator emerytur nie uwzględnia oczekiwanego czasu trwania życia wg GUS. Nawet drobnym drukiem.
GRAPE | Tłoczone z Danych - Dziennik Gazeta Prawna (24 Lipiec 2017)